W OGRODZIE ROZKOSZY ZIEMSKICH
𝓔𝓡𝓞𝓣𝓨𝓚 𝓔𝓖𝓩𝓨𝓢𝓣𝓔𝓝𝓒𝓙𝓐𝓛𝓝𝓨
Duszne powietrze letniego poranka rozlewało się na powierzchni pełnych życia łąk i między egzotycznymi drzewami. Unosiło się także leniwie nad taflą krystalicznie czystego jeziorka, okalając dziwne, wyrastające z wody stworzenie, które na pierwszy rzut oka przypominało jakiś pradawny kwiat. Podszedłszy jednak bliżej, okazywało się, że jego powierzchnia do złudzenia przypomina ludzką skórę. Wydawało ono piękną, delikatną, jakby zapraszającą melodię i za pomocą cienkich słomek wypluwało z siebie strumienie – to słodkiego nektaru, to orzeźwiającej, pysznej wody. Dlatego też lubiły na nim siadać ptaki i owady.
Po lądzie, wśród cytrusowej woni kwiatów, ospale spacerowały rozmaite istoty – ptaki, zwierzęta i mityczne stwory. Wszędzie słychać było nieśmiałą muzykę, skomponowaną z tysięcy delikatnych dźwięków natury. Wszystko zdawało się współgrać w największej harmonii.
Jedyny chyba dysonans stwarzało troje ludzi – kapłan oraz kobieta i mężczyzna, poddający się jakiemuś rytuałowi. W pewnym momencie para zaczęła oddawać się złudzeniu delikatnych pieszczot. Jednak nie pieszczot
wzajemnych, a wyimaginowanych, jakby z całym otaczającym ich światem. Pieszczot zmysłowych. Z nor i dziupli zaczęło wychodzić coraz więcej zwierząt. Na roślinach i drzewach szybko wyrastały pąki i owoce, niemalże jak bukiet w dłoni zręcznego prestydygitatora. We wnętrzach tych kwiatów i przezroczystych, jak mydlane bańki, owoców dostrzec można było maleńkich ludzi, rozkoszujących się winogronami, miodem i sobą nawzajem. Wszystko rosło coraz większe, a gdy ludzie byli już naturalnych lub większych rozmiarów, bańki pękały, wypuszczając obłoczek słodkiego zapachu i wypluwając ludzi. Nagle cała kraina została osnuta dziesiątkami albo setkami tysięcy pachnących, sprężystych ciał przelewających się między sobą, jak plastyczna masa. Ludzie bawili się ze sobą i zwierzętami, tańczyli, pluskali w chłodnej, czystej wodzie, zrywali i jedli soczyste owoce oraz obdarzali się swoją obecnością. Wszystkiemu przyglądali się z góry bogowie latając wśród aniołów, na grzbietach olbrzymich, latających ryb i gryfów.
Ludzie, w szale ekstatycznych doznań, zaczęli posuwać się do czynów coraz śmielszych i determinowanych przez pożądanie coraz bardziej intensywnych przyjemności. Już nie wzajemnych i miłosnych, a wypełnionych egoistyczną potrzebą zaspokojenia własnej, coraz potężniejszej chuci. Przyjemne melodie ustąpiły miejsca zwierzęcym jękom i warczeniu, odznaczających się na tle monotonnego, szorstkiego beczenia. Gdzieniegdzie tryskały wysokie wrzaski, poprzedzające odgłosy chropowatej ulgi. Krystaliczne do niedawna sadzawki, zaczęły wytaczać fekalną woń, która mieszała się w powietrzu z zapachami wszelkich ludzkich wydzielin. Duchota przybierała na sile. Ludzie szukali rozkoszy w bólu i cierpieniu – zarówno w ich zadawaniu, jak i odczuwaniu. Zaczęli zjadać najpierw zwierzęta, a potem siebie nawzajem. Po ziemi chodziły już nie piękne istoty, a odrażające kreatury - krzyżówki ludzi, zwierząt i roślin, z ropiejącymi ciałami i odpadającymi kończynami. Niebo zasnuł zwarty, smolisty obłok kurzu i dymu. Gdzieniegdzie tylko przepuszczał wąskie strużki światła, które padały, między innymi, na wątłe pośladki nieszczęśnika przygniecionego gigantyczną lutnią. Na goliźnie dostrzec można było wytatuowany zapis naiwnej, dziecięcej melodii, który wydawał się być jedyną nieskalaną pozostałością po pierwotnej harmonii i nadzieją na powrót do nowego, spokojnego rytmu.